Ostatnio zostałem poproszony przez Bad Kitty (a.k.a. Puma) o reinstalację jej Windowsa. Zwykły, prosty Windows 98 SE. Komputer to Celeron 1.2 z 256 MB RAM, więc więcej nie uciągnie (sprawdzone empirycznie). W sobotę zabrałem się więc do roboty i Windows stanął. Niestety, nie miałem ze sobą płyt z Office'em.

Office dowiozłem w niedzielę i, jako lokalny geek numer jeden, zostałem nominowany do jego instalacji. MS Biurowiec już przy starcie poinformował mnie, że musi zaktualizować biblioteki systemu, zanim będzie można skorzystać z dobrodziejstw Pana Spinacza, toteż pozwoliłem mu na upgrade, który to zakończył się (jak wszystko w produktach Redmont z tamtych czasów) prośbą o restart komputera.

Po restarcie dowiedziałem się, że explorer.exe wykonał nieprawidłową operację i zostanie zakończony. To tyle z cyklu i żyli długo i szczęśliwie. Kolejny restart, włożenie płytki z Office, kolejna prośba o aktualizację. Błąd aktualizacji, wybierz opcję napraw produkt. Napraw produkt, błąd instalacji, system Windows musi zostać uruchomiony ponownie. I tak w kółko, z tym, że Explorer wspaniałomyślnie przestał zdychać.

Pojawiła sie koncepcja ponownej instalacji Windows od zera. Tutaj padła propozycja nie do odrzucenia: zainstaluj mi Linuksa. Od niedzieli stoi tam PLD Ac (2.0). Gnome 2.10, Metacity, Nautilus, Firefox, Totem, Beep Media Player, GnuGadu. Dodatkowo serwer SSH i VNC, dla mnie. Szybsze od Windowsa, wygląda podobnie, nie ma wirusów. Nie ma strachu, że siostra coś ściągnie, uruchomi i wszystko padnie. Co ciekawe, pod Linuksem ten sam monitor pracuje bez problemu w wyższej rozdzielczości niż potrafił dać mu Windows (tak, umiem skonfigurować monitor pod Windowsem).

Za system odpowiadam ja. Dziś okazało się, że w niedzielę zapomniałem dokonfigurować polską klawiaturę w Iksach. Z domu wykonałem szybkie logowanie na SSH, zmieniłem jedną linijkę w konfiguracji, poprosiłem o wylogowanie i zdalnie zrestartowałem GDM. Cud, miód i orzeszki, a do tego nie szczypie w oczy.