Dawno, dawno temu, kiedy jedynym uniwersalnym systemem kodowania znaków był ASCII, poszczególne regiony świata były zmuszone wymyślić sobie sposób na reprezentację lokalnych znaków diakrytycznych. Tak powstały zestawy znaków ISO 8859.

We wspomnianej grupie znajduje się także właściwy dla Europy Środkowej zestaw ISO-8859-2, znany także jako latin2, który zawiera zestaw diakrytyków właściwy dla Polski. Wydawać by się mogło, że w sieci zestaw ten powinien stać się oczywistym wyborem dla zlokalizowanych stron rodzimego autorstwa, jednak praktyka okazała się ciekawsza od teorii.

Popularność zdobyły Windows95 i Internet Explorer. Oba miały własną koncepcję reprezentacji znaków narodowych, stosowały bowiem domyślnie (w ramach zaszłości z systemu MS DOS) stronę kodową CP1250.

Szybko stało się jasne, że skoro IE automatycznie rozpoznaje dokumenty zapisane w tym standardzie, to deklarowanie użytej strony uznane zostało wśród okienkowych webmasterów za zbędne. Cierpieli użytkownicy normalnych systemów (w tym ja, jako użytkownik terminala tekstowego na Politechnice Wrocławskiej).

Pech chciał, że kiedy latin2 zdobył miano autentycznego standardu, w międzyczasie standardem stał się, promowany przez Konsorcjum Unikodu zestaw UTF-8. Zestaw niemal idealny, bo pozwalający przedstawić dowolny niemal znak przy niewielkim narzucie (od zera do dwóch bajtów na znak, w zależności od jego egzotyczności). Jedyna metoda na realne zbudowanie serwisu, który oferuje wiele wersji językowych, bądź posługuje się cytatami czy wtrąceniami z innych języków.

Polska, jak zwykle, do dziś jest pod tym względem w lesie. Coraz to nowsze widuję dzieła znamienitych agencji interaktywnych, które mienią się etykietami nowoczesnych i zgodnych ze standardami.

Wróćmy jednak do roku 1995, kiedy to tryumfy popularności święciły stock-tickery, nazywane popularnie markizami od nieoficjanego rozszerzenia HTML, elementu (czy może raczej zestawu znaczników, gdyż ówczesny HTML niewiele miał wspólnego ze strukturą drzewiastą) <marquee/>. Ja sam nie jestem bez winy, bo biję się w piersi i przyznaję, że moja pierwsza prawdziwa strona domowa z końca 1995 roku (kiedy to zamieniłem wspomniany terminal tekstowy na graficzną przeglądarkę na wdzwanianym łączu modemowym kolegi) udekorowana była kilkoma pływającymi napisami.

O markizach pisano wiele, skarżono się na ich nieużyteczność (brak możliwości zatrzymania tekstu, czy regulacji jego prędkości), niestandardowość (to tylko rozszerzenie Microsoftu). Problemem był brak wsparcia w przeglądarkach Netscape, które — na złość Microsoftu — posiadały równie paskudne i, niestety, równie popularne rozszerzenie standardu — nieśmiertelny znacznik <blink>.

Koniec końców, Microsoft dogadał się z przedstawicielami Netscape i uznano, że ostatecznie — dla dobra ogółu Sieci — oba znaczniki zostaną usunięte z listy oficjalnie wspieranych. Od tego czasu i jeden i drugi działa tak samo dobrze w większości przeglądarek. Przez wzgląd na zgodność wstecz (to zadziwiające, że ktoś uznał, że usunięcie migotania czy przewijania może spowodować nieczytelność dokumentu, czyż nie?).

Od tego czasu, przeróżne serwisy, z wyklętym przez zdrowych ludzi DynamicDrive na czele, prześcigały się w dostarczeniu poprawnej metody na zapewnienie tej samej (niezbędnej przecież) funkcjonalności nowoczesnym webmasterom. Do dziś straszą w Sieci setki javascriptowych implementacji znanych z przeszłości straszydełek.

Czasy jednak się zmieniły, Polska jest krajem nowoczesnym, przodującym więc w technikach internetowych, zatem strona Ministerstwa Finansów RP do implementacji markiz używa przyszłościowych technologii. Zastosowanie znanego widzom wiadomości giełdowych tickera uatrakcyjnia niewątpliwie serwis i pozwala odpocząć oczom, odrywając je co jakiś czas od nudnego tekstu aktualnie przeglądanej strony.

Technologia Flash, umiejętnie zastosowana przez specjalistów, zapobiega jednocześnie kradzieży tekstów, nieklikalnych i niemożliwych do zaznaczenia i skopiowania. Dane rządu są bezpieczne. Honor kraju uratowany.