Flower

Nie będę ukrywał, że jako wielki fan fl0w po kwiatka sięgnąłem w zasadzie bez zastanowienia i dzień jego premiery od kilku tygodni zaznaczony był w moim kalendarzu.

Co dostajemy w zamian za wydatek w wysokości 29 złotych? Siedem plansz, z czego sześć składa się na wątek fabularny, a siódma pozwala nam zapoznać się z listą autorów. O ile pierwszy poziom jest czystą sielanką, o tyle piąty nie był daleki od przyprawienia mnie o nerwicę. Nie jest więc tak, że pierwsza plansza robi wrażenie, a dalej otrzymujemy tylko więcej tego samego.

Każdy poziom ma swój klimat i własny motyw przewodni, a po skończeniu całości z pewnością nie zakwalifikujecie gry jako wygaszacz dla dzieci (bo i takie głosy się pojawiły). Dodatkowo gra nagradza ciekawskich i naprawdę warto pobawić się mechaniką, jaka rządzi poszczególnymi snami — w przeciwieństwie do czytania przewodników po trofeach daje to masę satysfakcji.

Trzeba też przyznać, że poziom emocji narasta tu bardziej od poziomu trudności i choć nie ma sytuacji, w których groziło by nam przerwanie rozrywki, to jednak pierwsze, sielskie plansze przyczyniają się do powstania więzi między graczem a kierowaną przez niego garścią płatków. Powiem wprost, kiedy kończy się sielanka, to ten wewnętrzny trzylatek dostaje kapciem w twarz, a chwilę potem ktoś wyrywa mu lizaka. To nie jest ten rodzaj emocji, jaki wywołuje nadlatujące wiadro granatów w World at War, to bezradność, jaka towarzyszy czołganiu się Snake'a ku — zdaje się — nieuchronnej zagładzie.

Czy warto kupić? C'mon, za 29 złotych? A po zakupie polecam posłuchać dźwięków, jakie towarzyszą poszczególnym kwiatkom w menu i obejrzenie trybu wygaszacza ekranu (przycisk Select w czasie gry) — czy tylko ja widzę tu doskonały tryb wizualizacji dla wbudowanego w konsolę odtwarzacza muzyki?