Tak, to znów ten czas, kiedy wracam z kina. Tym razem, za namową wielu, udaliśmy się obejrzeć kolejną ofiarę Jamesa Camerona, czyli człowieka, który nie zrobił dobrego filmu od czasów Obcego i Terminatora. Tak, wiem, że niektórym podobały się również jego późniejsze dzieła, ale jakoś nigdy nie byłem fanem muzyki Celine Dion.

Żeby zaoszczędzić czasu, zacznę od marudzenia, a potem sobie pooglądacie dla równowagi puchate króliczki w internecie i świat znów stanie się piękny. Na początek kwestia techniczna.

Drodzy filmowcy, oko ludzkie samo doskonale radzi sobie z ograniczaniem głębi ostrości. Rozumiem, że nie stać was na precyzyjne renderowanie kilometr w głąb sceny, ale jeśli rozmyte jest 90% pierwszego planu i do ostrego widzenia konieczne jest skupienie się na nosie głównego bohatera, to zamiast rewolucji zafundowaliście widzom pieprzony ból głowy.

Lepsze efekty 3D mieliśmy na domowych pecetach w 2004 roku. Za dowód niech posłuży fakt, że wtedy potrafiłem bez cienia migreny spędzić 24 godziny w tak zwanych shutter glasses przy partyjce Operacji Flashpoint (z 2001 roku!). A zapewniam, że prócz okularów powodów do migreny mieliśmy całą skrzynkę.

Co zaś się samej fabuły tyczy, najkrótsza recenzja Avatara, jaką znam, to Pokahontas w kosmosie. Coś w tym jest, mi jednak uparcie kojarzył się inny film:

Cała reszta to muzyka z Króla lwa czy innej Księgi dżungli oraz przemowy aż proszące się o łopoczącą w tle flagę USA. Disney pełną gębą. Jeśli ktoś po wizycie w kinie spodziewał się rewolucji, to chyba po nieświeżym popcornie.