Każda duża firma, posiadająca jakikolwiek serwer lub większą liczbę komputerów, zatrudnia człowieka na stanowisku administratora. Kim właściwie jest taki administrator? W firmach używających oprogramowania Microsoft, jest to na ogół konserwator, odpowiednik szkolnego dozorcy, który wymienia przepalone żarówki i bezpieczniki. Tak samo firmowy konserwator, zjawia się zawsze kiedy padnie Windows i konieczna jest jego reanimacja lub - jeszcze lepiej - reinstalacja. Nikt nie wyobraża sobie pracy bez niego, bo przecież nie można przeszkolić całego personelu choćby z podstaw informatyki. Pani Jadzia zainstaluje trojana i roboty jest na dwa dni, a administrator sieci biega w pocie czoła od stanowiska do stanowiska. Nikt nie kwestionuje jego kompetencji ani niezbędności jego pracy.
Co jednak w przypadku firm hostujących serwery oparte na *niksach? Jak pisał kiedyś Krzak, praca administratora farmy linuksowej to na ogół kilka nieprzespanych nocy z rzędu, a potem kilka miesięcy spokoju i działań zachowawczych. Po rozpracowaniu podstaw systemu (konfiguracja niezbędnych usług, czytanie dokumentacji, rekonfiguracja, przeglądanie przykładów, rekonfiguracja - w tej kolejności), system jest właściwie bezobsługowy. Dopóki nie padnie któraś z macierzy dyskowych, nie włamie się ktoś na konto FTP pracownika, czy nie spłonie któryś z procesorów w skutek niedostatecznego chodzenia, nie dzieje się nic. Nie widać biegających ludzi, nie czuć potu, nikt nie chwali i nie wyraża uznania. Typowy pracownik o konfiguracji serwera ma takie pojęcię, że czynność ta wymaga kliknięcia kilku ikon w menu Start
w odpowiedniej kolejności. Administratora właściwie nie widać, bo pracuje na ogół poza godzinami pracy reszty ekipy (ciężko wprowadzać jakiekolwiek zmiany w systemie, z którego aktualnie ktoś korzysta). Ludzie nie rozumieją, że jeśli administrator nie ma nic do roboty, to znaczy, że jest dobrym administratorem.
Tu pojawia się problem, pracodawca zaczyna się zastanawiać, po co mu człowiek na takim stanowisku, jeśli właściwie nic nie robi (nie widać, żeby robił)? Coraz więcej firm rezygnuje z usług najlepiej wyszkolonego fachowca na rzecz taniego outsourcingu (bo ileż może zarobić szesnastolatek nie wychodząc z domu) bądź całkowicie likwiduje rzeczone stanowisko. Smutne, ale prawdziwe. Sam padłem ofiarą takich zmian, kiedy mój poprzedni pracodawca postanowił przekwalifikować administratora sieci na programistę i maszynistkę w jednym. Administrator serwera jest również coraz częściej postrzegany jak wspomniany dozorca. Z drugiej jednak strony, czasem trudno się temu dziwić, w tej chwili żeby zostać administratorem sieci nie trzeba przedstawiać właściwie żadnych predyspozycji. Polska jest na takim etapie edukacji informatycznej, że wystarczy koszulka z napisem I luv l33nex
żeby wzbudzić respekt i szacunek potencjalnego pracodawcy. Umiejętność wymienienia choćby dwóch offowych
dystrybucji (poza Debianem, SuSe i Mandrake) tworzy z nas lokalnego guru.
Szukając pracy jako programista musiałem niejednokrotnie udowodnić swoje umiejętności. Każda rozmowa kwalifikacyjna (oczywiście po jej przejściu) była jedynie wstępem do kilugodzinnego egzaminu praktycznego. Administratora nikt nie sprawdza. Dlaczego? Raz, że pracodawca patrzy na każdego kandydata jak na dar z nieba i boi się, że nikt inny nie przyjdzie starać się o to stanowisko (a to za sprawą polskich stawek za pracę informatyków). Dwa, że nikt nie potrafi sprawdzić jego kompetencji. Jest bardzo niewiele firm specjalizujących się w pośrednictwie zatrudnienia na takie stanowiska a i korzystanie z ich usług jest w Polsce rzadkością.
Ja ze swojej strony przyzwyczaiłem się już do sytuacji, że mamy administratora sieci, który pracuje dorywczo na outsourcingu. Dorabia, bo w tych samych godzinach siedzi przy swoim biurku w innej firmie. Czasu ma proporcjonalnie do ilości miejsc pracy, czyli wszystko robi z łaski. Firmowy system śledzenia ticketów lubi wskazywać informacje typu zlecenie oczekuje 2 dni 7 godzin 12 minut
, a na bieżąco realizowane są właściwie tylko pierdoły typu zmiana hasła czy blokada konta. Zlecenie jakiejkolwiek większej zmiany jest do tego stopnia bezcelowe, że mam nieoficjalne przyzwolenie na wstęp do serwerowni i dostęp do maszyn z poziomu konsoli. W efekcie o infrastrukturze informatycznej firmy wiem więcej od osoby za nią odpowiedzialnej. Nie mogę się naszemu adminowi dziwić, bo pewnie pracy ma sporo. Tłumaczy się brakiem dokumentacji.
Tylko że dokumentacja nie istnieje i nie zanosi się na jej powstanie. Chyba, że ja ją napiszę, bo radzę sobie bez niej jakoś. Admin, gdyby chciał to też by sobie poradził... chyba. Chyba, bo ciężko mi czasami wytłumaczyć fakt, że na prośbę o odpalenie któregoś chroota odpisuje mi pytaniem, na której partycji leżał ten chroot, jaki ma punkt montowania, czego wymaga i jak to włączyć. Ja mam w umowie napisane programista
... i chyba będę trzymał się tej specjalności, bo słowo administrator
zaczyna ostatnio nabierać silnie pejoratywnego nacechowania.