Model biznesowy mojej nieszczęsnej szkoły (a traktuję ją bardziej jak miejsce ucieczki przed armią naszą niepokonaną, niż jako źródło jakiejkolwiek wiedzy) z całą pewnością jeszcze niejednokrotnie mnie w życiu zaskoczy, choć przyznać muszę, że ich ostatni wybryk powalił mnie na kolana.

Jako całkiem niezły (uchwalono decyzją jednoosobowej komisji ze mną w składzie) informatyk w ogólnym tego słowa znaczeniu, z przedmiotami kierunkowymi daję sobie radę całkiem nieźle. Pozostałe, jak mikroekonomia, makroekonomia, podstawy prawa Unii Europejskiej, czy marketing, zaliczam w okolicach oceny dostatecznej. Niestety, ostatnio noga powinęła mi się na egzaminie z podstaw i metod zarządzania. Cóż - zdarza się - pomyślałem i zacząłem przygotowania do egzaminu poprawkowego. Główna bolączka tej sytuacji to utrata uprawnień do pobierania stypendium, ale nie przejąłem się tym specjalnie po informacji, że stypendium za lipiec otrzymam najwcześniej w listopadzie. Niechybnie pieniądze za kolejny semestr wpłynęłyby już na konto moich wnuków (a nadmienić należy, że póki co nic nie wiadomo mi o ich istnieniu).

Na egzamin poprawkowy wyruszyłem pewny siebie i całkowicie odstresowany - nie ma co się bać na zapas, a - w razie czego - został mi jeszcze jeden termin. Zapłaciłem też z dwudniowym wyprzedzeniem 50 PLN za możliwość przystąpienia do wyżej wspomnianego. Jak każdy cywilizowany informatyk, pieniądze puściłem eliksirem przez internet. Jakież było moje zdziwienie, gdy okazało się, że szalenie miła (czytaj: arogancka) pani w dziekanacie stanowczo odmówiła mi wydania potwierdzenia dokonania opłaty (a biurokracja w owej placówce oświaty stanowi, że bez owego świstka nie powinienem nawet pokazywać się na oczy egzaminatorowi). Otóż pani skarbnik niefartownie udała się na zaplanowany urlop wypoczynkowy, toteż na uczelni zapanował nieopisany wprost chaos, a najtęższe nawet umysły bez jej pomocy nie były w stanie określić, czy faktycznie zapłaciłem. Trzeba było iść zapłacić na poczcie - usłyszałem na pociechę. Do egzaminu nie może pan przystąpić, ale za to nie potrącimy panu opłaty za drugi termin, bo do pierwszego pan nie przystępuje. Cóż, dobre i to.

Drugi termin egzaminu wypadł w sobotę, 24. września. Z głową pełną wiedzy na temat strategii, taktyki i planowania, a także więcej niż świadom zagadnień związanych z różnymi stylami zarządzania, wyruszyłem dziarsko w kierunku uczelni. Prewencyjnie przyjechałem z lekkim wyprzedzeniem, by odebrać zaległą karteczkę - swoją przepustkę do krainy szczęścia. Niczym klapa od sedesu w podmiejskim szalecie, szczęka moja opadła w pobliże obuwia, kiedy to ta sama pani przekazała mi kolejny radosny komunikat. Nie może pan przystąpić do egzaminu, przecież zapłacił pan tylko za pierwszy termin. Drugi ma pan nieopłacony.

To niesamowite, jak ludzkie poglądy potrafią się zreformować na przestrzeni zaledwie dwóch miesięcy. Przypomniałem jej tedy zeznania, jakie złożyła w mojej obecności, a o których mowa w poprzednim akapicie. To z pewnością nie byłam ja, to pewnie moja koleżanka się nie zna i tak panu powiedziała. Powstrzymałem się z trudem, aby nie dodać tak, pewnie dzwoniła do mnie z urlopu. Pani posunęła się w swych żartach dalej i zasugerowała mi, że mogę jeszcze zapłacić w kwesturze, a w ogóle to trzeba było w pierwszym terminie iść zapłacić na poczcie. W związku z tym, że pod koniec miesiąca rzadko miewam nadmiarowe fundusze, gotówki do szkoły nie noszę, kwestura kart nie akceptuje, a ja już zapłaciłem za ten egzamin, podziękowałem i za tę opcję.

Dowiedziałem się, że moja niesubordynacja spowoduje konieczność powtarzania przedmiotu w kolejnym semestrze, co wiąże się z koniecznością zapłacenia dodatkowo 200 PLN. Niestety, do dziś nie wiem, za co zapłaciłem poprzednich 50, bo jeśli traktować układ pomiędzy mną a szkołą jak tradycyjną relację klient-dostawca usług, to żadnej usługi w zamian nie uświadczyłem, nie licząc oczywiście humorów pracownicy dziekanatu. Uśmiechnąłem się wtedy tak sztucznie, jak tylko byłem w stanie się uśmiechnąć i udałem się w kierunku drzwi. Pani zawołała za mną jeszcze: i co, zamierza pan iść na egzamin bez zezwolenia? Bez wahania odpowiedziałem zatem: nie, zamierzam napisać na panią skargę. Na jej pełne zdziwienia słucham? wyrwało mi się (przy rektorze) już tylko głośne p!3#dol się.

Gdybym ja w ten sposób traktował swoich klientów, to dziś jedyne płyty, jakich bym słuchał, byłyby jednocześnie elementami nośnymi któregoś z wrocławskich mostów. Nie mówię już o tym, że żywiłbym się wyłącznie produktami w stu procentach naturalnymi, jak gąsienice, gołębie i niedopałki. Niestety, zasada płacisz-wymagasz nie obowiązuje w szkolnictwie.