Jeszcze dziś nad ranem miałem okazję uczestniczyć w największym festiwalu muzyki reggae i pochodnych - One Love Sound Fest. Wrażenia bardzo mieszane.
Część artystyczna bez zarzutów (wręcz genialnie!). Stage of Unity, jako gospodarze, porządnie rozruszali widownię, tym samym otwierając muzyczną część One Love. Z niecierpliwością czekałem na wejście swojego faworyta - Irie Mafia. Panowie z Węgier bez trudu sprawili, że ludzie zaczęli skakać - zdecydowanie polecam. Potem wystąpiła jedyna tego wieczoru kapela dubowa - Wszystkie Wschody Słońca. Muzyka nieco monotonna, ale pełna energii. Oczywiście, z Irie Mafią nie mieli się co mierzyć ;). Zaraz po nich scenę przejęli trzej rasta z Natural Dread Killaz - zespołu bardzo młodego nawet jak na polskie realia, ale bez problemu rozpoznawanego także poza granicami Wrocławia. Zaserwowali nam potężną dawkę pozytywnych emocji, bujali tłumem, a jako zespół o korzeniach hiphopowych, nie mogli obyć się bez ponarzekania na policję ;). Koncert Indios Bravos odpuściłem sobie planowo i z wolałem czas ten spędzić na świeżym powietrzu - nie mam nic do zarzucenia Gutkowi i jego kolegom, ale z powodu swojej popularności zwyczajnie spowszednieli. Po zakończeniu ich występu, nie trzeba było nam dwa razy powtarzać, żeby wracać pod scenę - oto na scenę weszła gwiazda wieczoru - Abassi All Stars. Wystarczyło pierwszych kilka taktów muzyki, żeby pierwsze rzędy ludzi zamieniły się w młyn znany z najmroczniejszych koncertów bogów metalu. Zdecydowanie warto było czekać do wczesnych godzin rannych, by zobaczyć choćby tylko ten występ. Ból w nogach i brak tlenu nie były żadnym usprawiedliwieniem - bawili się wszyscy. Zmęczenie dało się za to zauważyć po zakończeniu występu - sala szybko opustoszała i na ostatni koncert - czeskiego Hypnotix - czekały już tylko nieliczne grupki niedobitków. Ze względu na problemy transportowe, sami opuściliśmy budynek i udaliśmy się w poszukiwaniu środków komunikacji miejskiej.
Od strony organizacyjnej było tragicznie. Toalety umieszczono przy samych szatniach, na końcu korytarza o szerokości dwóch metrów. Proponuję wyobrazić sobie dwa tysiące osób, tłoczące się w kilkudziesięciometrowym korytarzu. Wycieczka do toalety zabierała jakieś 40 minut. Do szatni dłużej, gdyż trzeba było dopchać się najpierw do toalet na końcu korytarza, a następnie tam zawrócić i ustawić się w powrotnej kolejce do szatni - zawrócić w tłumie nie było szans.
Mimo wszystko, kto nie był, niech żałuje.