Gdzie się nie spojrzy, straszy marketingowa paplanina. W sieci również, ostatnio straszy nawet bardziej, odkąd pojawił się absolutny hit: Web 2.0
. Nikt nie ma pojęcia, co to takiego jest, ale pojawiają się na ten temat setki głosów. Czym jest Web 2.0
?
Nazwa sugerowałaby, że to druga generacja sieci WWW. Błąd, sieć z całą pewnością jest już znacznie dalej. Jeśli przyjąć, że pierwszą generacją były pierwsze klienty hipertekstu, tekstowe i obsługiwane z poziomu terminala, drugą generacją będzie era Mosaic, pierwszej szeroko stosowanej graficznej przeglądarki. Trzecia era przypada więc na okreś świetności Netscape, za czwartą wypada przyjąć zatem czas niepodzielnej dominacji Internet Explorera. Wobec tego czas obecny jest piątym etapem w życiu sieci — czasem dywersyfikacji rynku i szerokiej standaryzacji. Czasem lepszej sieci, ale nie ma to nic wspólnego z wyznawcami Web 2.0.
Można przyjąć, że to druga generacja sieciowego marketingu, ale i to nie ma wiele wspólnego z prawdą — druga generacja przypada z całą pewnością na dotcomowy boom z drugiej połowy lat dziewięćdziesiątych, kiedy to rozwój technologiczny połączony z masowym marketingiem przynosił przez krótki czas niewyobrażalne niemal fortuny. Wiemy wszyscy, jak skończyły dotcomy, więc dziś z pewnością nie znajdujemy się na tym etapie.
Web 2.0
to nieudolna próba nazwania bardzo subtelnych zmian w spodobie budowania sieci. Nie da się ich wymienić i nie da się sprawdzić, czy coś jest 2.0,
dlatego cały ruch nie ma dla mnie większego sensu. Nie znaczy to, że jestem przeciwny jego idei — wręcz przeciwnie, jak najbardziej popieram nastawienie serwisów na użytkownika (a nie na klienta), prospołeczne modelowanie aplikacji (choćby zastąpienie sztywnych kategorii przez swobodnie nadawane tagi), tworzenie małych narzędzi, które dobrze robią jedną rzecz (jak Google) i dużą otwartość w kontaktach ze społecznością sieci (jak choćby blogi firmowe z możliwością swobodnego komentowania). Cieszy również rozwój aplikacji typowo społecznych — serwisów opartych na idei six degrees,
jak choćby LinkedIn, czy nasz rodzimy Spinacz.
Problem polega na tym, że Web 2.0
stworzyło hype, a ten rządzi się swoimi prawami. Informacje przekazywane na zasadzie głuchego telefonu szybko ulegają zniekształceniu, a nie ma gdzie zasięgnąć konkretnych informacji. Dlatego — w powszechnym mniemaniu — Web 2.0
to okrągłe rogi, pastelowe kolory i duże fonty na tle w skośne paski. Ludzie, zamiast filozofię działania, zapamiętali wygląd serwisów, które zapoczątkowały te zmiany. Tak właśnie umarła okazja na pozytywne zmiany, dziś to tylko powód do śmiechu.
Z ciekawostek — hype można śledzić teraz także po polsku za sprawą prowadzonego przez wrocławską agencję interaktywną Janmedia blogu Web 2.0.