Ha, jeszcze żyję! Nie miałem ostatnio zbyt dużo czasu na prowadzenie bloga. Powodów było wiele — Little Big Planet, pomoc przy serwisie e-Lady, Little Big Planet, duży projekt dla Zurichu i impreza z okazji mojego upgrade'u do wersji 0.26. Chyba dobrze, bo parzyste wydania są stabilne.

Skoro jestem już staruchem, to pozwólcie, że udzielę wam rady, przez którą przemawiają dziesięciolecia doświadczenia. Nauczcie się używać Gita, warto. Zwłaszcza, jeśli w tym momencie pomyśleliście sobie a po co — znam ci ja wszak Subversion?

Ciężko byłoby mi wymienić, ile razy git uratował moje szanowne cztery litery w ciągu tylko tego roku. Najprostszy przykład mam jednak na wyciągnięcie ręki. Wyobraźcie sobie, że dostajecie serwis w spadku po tragicznie znikniętym deweloperze (tragicznie wykonal pracę i zniknął). Kilka giga śmiecia — pliki pe-ha-pe wymieszane z szablonami, grafiką, plikami do pobrania.

Cały ten bajzel bez ładu i składu poupychany w dziesiątki katalogów o dźwięcznych nazwach: includes, modules, files, pliki, integracja. Kopiować przez SSH nie ma sensu, bo życia by nie starczyło, wrzucić całość do kontroli wersji? Narzędzie importu SVN ubiłem po godzinie, gdy nadal czekałem na prośbę o komentarz do zmian.

Skończyło się na lokalnej kompilacji Gita, zainicjowaniu repozytorium w katalogu z projektem i dodaniu tylko sensownych plików (html, php, css). Całość trwała w sumie z pięć minut i świat znów stał się kolorowy (dłuższa styczność z PHP oprócz kolorowych wizji może być również powodem halucynacji, przed użyciem skontaktuj się z lekarzem lub farmaceutą).

Jeśli więc i ty trafisz kiedyś na projekt, który jest wzorcową implementacją specyfikacji z The Daily WTF i nigdy nie widział systemu kontroli wersji, przypomnij sobie o Gicie i uczyń świat lepszym miejscem dla naszych dzieci.