Jak wszyscy, to ja też. Tylko nieco bardziej przyziemnie. Nie życzę sobie nowych startupów, chrupiących podkładek i web3.0.

Chciałbym przede wszystkim, żeby nasze wspaniałe prawo zaczęło nadążać za realiami, a nie tylko szukać nowych stanowisk pracy dla urzędników. Żeby prawodawcy obudzili się jutro z potężnym kacem i w chwili refleksji pomiędzy Ibupromem a sedesem zadali sobie jedno zajebiście ważne pytanie: po jaką cholerę?

  • Dlaczego faktura elektroniczna wymaga podpisu kwalifikowanego, gdy na papierowej nie potrzeba nawet pieczątki?

  • I po co nam instytucja faktury elektronicznej, wszak istotę faktury VAT stanowi jej zawartość, nie forma. Czy powinniśmy spodziewać się oddzielnej regulacji faktury na różowym papierze z logo firmy w prawym górnym rogu?

  • Po co nam imienny certyfikat przy składaniu podań? Przecież to sprzętowy odpowiednik podpisu potwierdzonego notarialnie (choć ustawa jest innego zdania, bo notariusze z czegoś żyć muszą), a wymagamy go w miejscach, które tradycyjnie parafuje się rozmazanymi bazgrołami.

  • Dlaczego jednostki państwowe i podległe resortom państwa demokratycznego, finansowanego z moich pieniędzy, mogą legalnie zamówić oprogramowanie z wyłącznym prawem użytku (co powoduje, że dwa resorty płacą dwa razy za to samo)?

  • Dlaczego w ogóle wolno im zamówić wykonanie oprogramowania od podstaw w taki sposób, że państwo (nawet sama instytucja rządu, nie wspominając o obywatelach) nie posiada żadnych praw do dysponowania powstałym w ten sposób kodem? Czy da się ich ustawowo zmusić do użycia jednej z licencji zaakceptowanych przez OSI?

  • Czemu każdy urząd — nawet w wersji elektronicznej — wymaga ode mnie podania wszelkich danych osobowych do pokolenia wstecz, podczas gdy jedna z pierwszych rubryk to PESEL? Czy w dobie szczególnej ochrony danych osobowych każdy urzędnik musi wiedzieć, gdzie mieszkam i jak ma na drugie imię mój ojciec? I czemu zaraz obok pola na PESEL muszę podać datę urodzenia?