Narzekanie to moja specjalność, ale żeby pozostać sprawiedliwym, muszę wspomnieć, że usterkę, którą zgłosiłem wcześniej, usunięto błyskawicznie. Tak, zgłosiłem swojego bloga ponownie i tak, został przyjęty, ale nie — nie piszę tej notki w związku z jakimś wewnętrznym regulaminem, który nakazywałby słodzenie w całej Sieci.
Piszę dlatego, że sieci reklamowych ci u nas dostatek — są i takie, które celują wyłącznie w blogi — ale żadna nie potrafi się przebić. Przed YellowGreen mieliśmy oczywiście Krytyków ze sponsorowanymi recenzjami produktów. Bardzo spodobał mi się ich regulamin, ale ten blog niespecjalnie może aspirować do szeroko pojętego recenzowania. Z jednej strony ciężko mi sobie wyobrazić siebie z kartonem próbek perfum czy setką loginów do webappsów dla garncarzy (łeb-dwa-zera nadciąga); z drugiej strony, kto wie, może któregoś dnia Apple poprosi o ocenę współpracy nowej generacji iPhonów z systemami linuksowymi (hint: nie współpracują prawie wcale)?
Żarty na bok. Jak wspomniałem, agencji reklamowych jest wiele, ale konkurencja raczej znikoma. Zdaje się, że briefingi większości podobnych projektów zaczynają się od słów to przecież blogosfera, sami do nas przyjdą, a potem coś wymyślimy.
Owo potem
nigdy nie następuje i okazuje się, że nie wystarczy znaleźć strategicznego klienta na toplayery, żeby wzbogacić się na blogach. Nie wystarczy też zgarnąć pół platformy blogowej, by zarobić cokolwiek.
Chciałbym, żeby YellowGreen było inne. By razem z Krytykami pokazali reszcie marketoidów, że blogi to wdzięczne miejsce na reklamę, jeśli podejść do niej z głową. Bo reklama to nie tylko krzykliwe drapacze sidebarów i gadające atrapy niusów. Ważniejsze od irytowania internautów jest zwiększanie świadomości marki, informowanie o mniej oczywistych zaletach, czy pomoc w dobraniu właściwego rozwiązania do konkretnej sytuacji. Zarówno specjaliści w konkretnych dziedzinach, jak i szarzy konsumenci, postrzegani są jako dalece bardziej obiektywne źródło opinii niż najlepsze slogany na billboardach.
Ważna jest forma. Lepszy niż wiodący zwykły proszek
mamy już w telewizji, ale tam specyfika mediów zmusza nas do oglądania nawet najgłupszych haseł, jeśli wypadną w połowie ulubionego filmu (dlatego wypadają średnio co 5 minut ulubionego filmu). W internecie pozbyć się reklamy jest banalnie prosto, dlatego próby przenoszenia środków stosowanych w tradycyjnej prasie i telewizji przyczyniają się tylko do popularyzacji adblokerów.
Problemem jest tylko uświadomić reklamodawcom różnicę w nakładzie pracy pomiędzy czytaniem gazety z nożyczkami w ręku a kliknięciem przycisku blokuj
w przypadku reklamy w internecie. Z tym, że ów przycisk jest dużo skuteczniejszy od nożyczek, bo na ogół owocuje całkowitą eliminacją wszystkich reklam danej agencji.
Mam nadzieję, że YG nie pójdzie w ślady swych poprzedników i że już niedługo Polska będzie miała swój odpowiednik Project Wonderful czy The Deck. Cóż, powodzenia.