— Wszystko ta sama sieczka — mruknął pod nosem, sam do siebie, odkładając kolejną płytę na półkę.
Dopiero po chwili wyłowił z gąszczu szarych, zastępczych okładek singiel, o który mu chodziło.
— Dzień dobry, chciałem dziesięć kopii tego — rzucił przyjaźnie w stronę kasjerki.
— Dziesięć? — Choć nadal uśmiechnięta, dziewczyna zrobiła zdziwioną minę. — Zwykle ludzie biorą trzy — zaczęła wymieniać — na kino domowe, na iPoda i na komputer…
— Cóż, mówią na mnie Rock, jestem didżejem — wypowiedział te słowa z dumą, podając dziewczynie plastikową kartę RIAA.
— Łał, to cudownie! Proszę. — Podała mu papierową torbę z płytami. — Numery seryjne płyt zostały przypisane do twojej karty. Kolejny przegląd licencyjny twojej karty w kwietniu. Czy mogę zainteresować cię czymś z naszej oferty specjalnej?
— Nie, dzięki.
Gdy wypowiadał te słowa poczuł wibracje w wewnętrznej kieszeni kurtki. Próbował szybko schować pakiet singli do kieszeni, ale było już za późno. Telefon zaczął dzwonić. Popatrzył jeszcze zrezygnowanym wzrokiem na pulsującą w rogu ekranu liczbę. Pozostało mu siedem odtworzeń dzwonka. Pamiętał kiedy wprowadzono te restrykcje. Jeden ze znanych wokalistów w publicznym wywiadzie przyznał się, że ustawił hit swojej kapeli jako dzwonek, dzięki czemu nie musi sam sobie płacić za jego słuchanie. Senatorzy RIAA byli wściekli, kongres zmienił ustawę w jeden weekend, nie chcąc dopuścić do sytuacji, kiedy młodzież pójdzie w ślady swojego idola. Odebrał rozmowę.
— Robert, człowieku, doprowadzisz mnie do ruiny. Czemu nie odbierasz zwyczajnie, kiedy to ja do ciebie dzwonię?
— Cześć Rock, wybacz, ale zdjąłem na chwilę słuchawki, a wiesz przecież, że mój dzwonek nie ma licencji na publiczne odtwarzanie. Jak tam zakupy, gotowy na dzisiejszy show?
— Taa, wiesz, że nigdy nie zawodzę. Właśnie kupiłem ostatni singiel, to będzie prawdziwa wisienka na torcie. W sumie mam już na wieczór cztery godziny muzyki.
— Będziesz coś miksował na żywo?
— Na pewno, ale jeszcze nie wiem, ile. Chcemy przecież jeszcze coś zarobić.
— Dobra, to nie przeszkadzam, do–zo wieczorem.
— No to strzałka, tylko się nie spóźnij.
Minął róg sklepu i wsiadł do samochodu. Zapalił silnik i z trudem powstrzymał chęć wpakowania jednego ze świeżych nabytków w szczelinę odtwarzacza. Zamiast tego włączył radio i w towarzystwie najnowszych informacji z życia gwiazd ruszył w stronę domu. Podekscytowany zbliżającą się imprezą podśpiewywał w rytm muzyki z rzadka pojawiającej się w przerywających audycję reklamach.
– ❧ –
Wiedział, że jest gotowy. Czuł, jak każdy mięsień drga z podniecenia. Zatrzymał auto pod klubem, na parkingu dla vip–ów i ponownie przejrzał kuferek z płytami, po raz ostatni zamieniając niektóre z nich kolejnością. Pewnym krokiem podszedł do drzwi dla wykonawców. Odruchowo podał plastik karkowi w nieco przyciasnym garniturze.
— Może pan wejść. Karta ważna do kwietnia.
Zamienił jeszcze parę słów z menadżerem klubu i udał się do baru po "jednego na rozpęd".
Pół godziny później wychodził już na scenę. Czuł pulsującą adrenalinę, kiedy oświetleniowiec wskazał go reflektorem. Ujął w rękę mikrofon i słowa popłynęły same.
— Jak się bawicie, Nowy Yorku? — Poczekał, aż ucichną wrzaski. — Jak pewnie wszyscy wiecie, jestem Rock. — Wzrokiem odnalazł wśród widowni poznaną tego poranka kasjerkę. — Obok mnie stoi pan Miles Welles z komisji RIAA, który będzie czuwał nad dzisiejszą imprezą. Za trzy minuty włączymy systemy przeciwdziałania nagrywaniu, osoby z aparatami słuchowymi prosimy o opuszczenie sali. A teraz przygotujcie się, bo dziś wieczór damy czadu!